24 stycznia 2016

Nicholas Sparks - ramki i schematy




Czy zdarzyło Wam się kiedyś przeczytać książkę (dodam, że dość grubą) w godzinę, a mimo to dokładnie wiedzieć co się wydarzyło i jeszcze na końcu zdążyć się popłakać? Macie ochotę na takie doświadczenie? Oto instrukcja obsługi…


Pamiętam, to było jakieś 3 lata temu, dostałam na Boże Narodzenie książkę pod muzycznym tytułem „Ostatnia piosenka”. Że już wówczas byłam nieuleczalnym książkoholikiem zabrałam się za nią jak tylko mogłam najwcześniej (czyli 25 grudnia późnym wieczorem). Około godziny 3:00 w nocy zagląda do mnie mama, i musiała bardzo się postarać, aby spod opuchlizny, łez i czerwieni na twarzy wykopać swoją córkę. 

„Po co ja ci to kupiłam. Święta, a ty buczysz. Co to ma być?!”


„Buuuuu, mamoooooo. Zostaw mnie samąąąąąą”

Tak było. 

Nicholas Sparks. Człowiek, który zagląda w zakamarki duszy czytelnika wywołując u niego… spazmy płaczu, ewentualnie wzruszenia – w tych „twardoskórych” przypadkach.

Jak to kobieta, okaz dość delikatny, łatwo popadający w melancholię, niezwłocznie sięgnęłam po kolejne „dzieło” tego autora „Dla ciebie wszystko”.

Pewnie nie muszę wyjaśniać, że schemat mojej reakcji nie wyszedł poza ramy określone przy wcześniejszej jego książce. Choć jakby się przyjrzeć bliżej…..

Po jakimś czasie w księgarniach pojawiła się nowość – „Najdłuższa podróż”.
Męczyłam się z tą książką niemiłosiernie. Zajęło mi to bodajże 3 miesiące!!! Przy poprzednich książkach moja dusza została już zaszczepiona minimalną dawką ckliwości na tyle, że kolejny tekst, który wyszedł spod pióra pana Sparksa, powoli zaczął mnie irytować. 

„Oooo – pomyślałam – coś mi tu nieładnie pachnie. Czyżby znalazł się jegomość odcinający kupony od miłosnych, nieszczęśliwych historyjek”?

Książkę jednak dokończyłam. Popłakałam się. Odłożyłam na półkę.

Minął jakiś czas. Spotkałam koleżankę zachwalającą pewnego autora. Jak myślicie? Kogo?
No oczywiście.


„Wiesz co? Pożyczę ci jego książkę”.

Wzięłam.

I w końcu to co tak długo błąkało mi się po meandrach mojego umysłu dotarło tam, gdzie powinno – czyli do świadomości. Klucz do sukcesu?

1.       Prosty schemat (nieszczęśliwa miłość, poświęcenie, niedostrzeganie tego, co przed nami)
2.       Chwytliwy temat
3.       Nutka tajemnicy (choć bardzo przewidywalnej)
4.       I…. bazowanie na „słabych” odbiorcach (nie żeby ktoś się obraził – takich, którymi łatwo manipulować i zapędzić tam, gdzie tylko zechcę)

Moje „badania” nie opierają się  - Moi Drodzy – na jedynie wyżej wymienionych książkach. Przewertowałam również: „Ślub”, „Wybór”, „Pamiętnik” oraz „Na ratunek”.

I tu dochodzimy do mojego eksperymentu…
Już przy czwartej książce zorientowałam się o co w tym wszystkim chodzi i byłam w stanie przewidzieć kolejny ruch autora. Koleś jest bezbłędny – zawsze robi to samo! Cóż… nie brzmi jak komplement, prawda? Stawałam się coraz bardziej poirytowana. 

„Jaki facet ma tupet, żeby robić kasę przy minimalnym wysiłku”. 

No tak – powiecie – sama pomogłam mu w tym. Mimo wszystko te książki przeczytałam.
„Na ratunek” było właśnie tą książką, o której wspomniałam wcześniej. Czytałam co drugą stronę, jedynie dialogi… i zdążyłam wylać łzy. Nieźle co?

Mój wniosek? Żadna to literatura. U Sparksa chodzi jedynie o historię, bo walorów literackich tu nie znajdziemy. Ale czy dobra – powielająca się - historia wystarczy, aby kogoś nazwać pisarzem?
Ja zakończyłam moją przygodę z Nicholasem Sparksem. Chyba nie lubię być trzymana w ramkach i schematach. 

Pomyje? A proszę. Możecie na mnie wylewać. To tylko moje osobiste zdanie i możecie mieć odmienne.

Z wyrazami szacunku
Oddana Dodekafonia :) :) :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz