Czy zdarzyło Wam się kiedyś
przeczytać książkę (dodam, że dość grubą) w godzinę, a mimo to dokładnie
wiedzieć co się wydarzyło i jeszcze na końcu zdążyć się popłakać? Macie ochotę
na takie doświadczenie? Oto instrukcja obsługi…
Pamiętam, to było jakieś 3 lata
temu, dostałam na Boże Narodzenie książkę pod muzycznym tytułem „Ostatnia
piosenka”. Że już wówczas byłam nieuleczalnym książkoholikiem zabrałam się za
nią jak tylko mogłam najwcześniej (czyli 25 grudnia późnym wieczorem). Około
godziny 3:00 w nocy zagląda do mnie mama, i musiała bardzo się postarać, aby
spod opuchlizny, łez i czerwieni na twarzy wykopać swoją córkę.
„Po co ja ci to kupiłam. Święta,
a ty buczysz. Co to ma być?!”
„Buuuuu, mamoooooo. Zostaw mnie
samąąąąąą”
Tak było.
Nicholas Sparks. Człowiek, który
zagląda w zakamarki duszy czytelnika wywołując u niego… spazmy płaczu,
ewentualnie wzruszenia – w tych „twardoskórych” przypadkach.
Jak to kobieta, okaz dość
delikatny, łatwo popadający w melancholię, niezwłocznie sięgnęłam po kolejne „dzieło”
tego autora „Dla ciebie wszystko”.
Pewnie nie muszę wyjaśniać, że
schemat mojej reakcji nie wyszedł poza ramy określone przy wcześniejszej jego
książce. Choć jakby się przyjrzeć bliżej…..
Po jakimś czasie w księgarniach
pojawiła się nowość – „Najdłuższa podróż”.
Męczyłam się z tą książką
niemiłosiernie. Zajęło mi to bodajże 3 miesiące!!! Przy poprzednich książkach
moja dusza została już zaszczepiona minimalną dawką ckliwości na tyle, że
kolejny tekst, który wyszedł spod pióra pana Sparksa, powoli zaczął mnie
irytować.
„Oooo – pomyślałam – coś mi tu
nieładnie pachnie. Czyżby znalazł się jegomość odcinający kupony od miłosnych,
nieszczęśliwych historyjek”?
Książkę jednak dokończyłam.
Popłakałam się. Odłożyłam na półkę.
Minął jakiś czas. Spotkałam
koleżankę zachwalającą pewnego autora. Jak myślicie? Kogo?
No oczywiście.
„Wiesz co? Pożyczę ci jego
książkę”.
Wzięłam.
I w końcu to co tak długo błąkało
mi się po meandrach mojego umysłu dotarło tam, gdzie powinno – czyli do
świadomości. Klucz do sukcesu?
1. Prosty
schemat (nieszczęśliwa miłość, poświęcenie, niedostrzeganie tego, co
przed nami)
2. Chwytliwy
temat
3. Nutka
tajemnicy (choć bardzo przewidywalnej)
4. I….
bazowanie na „słabych” odbiorcach (nie żeby ktoś się obraził – takich, którymi
łatwo manipulować i zapędzić tam, gdzie tylko zechcę)
Moje „badania” nie opierają
się - Moi Drodzy – na jedynie wyżej
wymienionych książkach. Przewertowałam również: „Ślub”, „Wybór”, „Pamiętnik”
oraz „Na ratunek”.
I tu dochodzimy do mojego
eksperymentu…
Już przy czwartej książce zorientowałam
się o co w tym wszystkim chodzi i byłam w stanie przewidzieć kolejny ruch
autora. Koleś jest bezbłędny – zawsze robi to samo! Cóż… nie brzmi jak
komplement, prawda? Stawałam się coraz bardziej poirytowana.
„Jaki facet ma tupet, żeby robić
kasę przy minimalnym wysiłku”.
No tak – powiecie – sama pomogłam
mu w tym. Mimo wszystko te książki przeczytałam.
„Na ratunek” było właśnie tą
książką, o której wspomniałam wcześniej. Czytałam co drugą stronę, jedynie
dialogi… i zdążyłam wylać łzy. Nieźle co?
Mój wniosek? Żadna to literatura.
U Sparksa chodzi jedynie o historię, bo walorów literackich tu nie znajdziemy.
Ale czy dobra – powielająca się - historia wystarczy, aby kogoś nazwać
pisarzem?
Ja zakończyłam moją przygodę z Nicholasem
Sparksem. Chyba nie lubię być trzymana w ramkach i schematach.
Pomyje? A proszę. Możecie na mnie
wylewać. To tylko moje osobiste zdanie i możecie mieć odmienne.
Z wyrazami szacunku
Oddana Dodekafonia :) :) :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz